Dzisiaj pozwolę sobie na odrobinę prywatnej historii, która – jak mam nadzieję – może kogoś pobudzić do przemyśleń.
Pochodzę z Bierunia, niedużego miasta na Górnym Śląsku, gdzie w bardzo specyficzny sposób obchodzimy Walentynki. Dla wielu jest to dzień liścików, pocałunków i randek – tych u nas oczywiście nie brakuje, ponieważ święto zakochanych jest dla nas tak samo ważne jak dla innych, pomimo całego kiczu i komercji, której nie sposób uniknąć. Nie ma sensu się tutaj nad tym za bardzo rozwodzić, ponieważ tak jak wspomniałem, u nas czternasty dzień lutego znaczy o wiele więcej niż kwiaty i czekoladki.
Ta wyjątkowość związana jest ze szczególnym patronem, który jest obecny u nas już od kilkuset lat, a jest to właśnie święty Walenty. Jeszcze długo zanim postępujący świat zwrócił uwagę na romantyczną część jego życiorysu, tutaj, w Bieruniu czczono go za szczególne wstawiennictwo za ludźmi chorymi. Wiele cudów, które się wydarzały, działało jak magnes na mieszkańców naszego miasta i okolic, a tłumnie gromadzący się w niewielkim drewnianym kościółku wierni, od wielu lat dawali świadectwo swoich przekonań.
Jak te przekonania i świadectwo wiary są jednak manifestowane dzisiaj? Czy w dobie ogólnoświatowego manifestowania swoich praw i swobód, mamy siłę i odwagę do jawnego przyznawania się do Boga?
Nie jestem żadnym autorytetem w tej materii, są dni kiedy zwyczajnie nie mam siły na rozmowę o wierze, skupiając się wyłącznie na codziennych obowiązkach, a religijność ograniczam tylko do cichej modlitwy wewnątrz czterech ścian. Nie można jednak w nieskończoność pozostawać obojętnym i udawać neutralność przekonania, kiedy tak wiele jadu wylewa się na Kościół.
Mamy i mieliśmy w Bieruniu wspaniałych kapłanów, którzy potrafią przyciągać tłumy, dając piękne świadectwo i przykład tego, jak w racjonalny sposób łączyć tradycję Kościoła, nie zamykając oczu na problemy nowoczesnego świata. Jako katolicy jesteśmy częścią postępującego społeczeństwa, dlatego nie możemy udawać, że pewne tematy nie istnieją i nas nie dotyczą. To jest właśnie ta odwaga niesienia wiary w miejsca, gdzie najbardziej jej potrzeba.
Co jednak młodzi ludzie mogą zdziałać w prężnie działającej społeczności, której nie trzeba wskazywać celu? Dojrzali ludzie znają swoje powołanie i dążą obraną ścieżką – chrześcijanina z pewnym stażem nie trzeba już nawracać. Pozornie mogłoby się wydawać, że w polskim Kościele rzymskokatolickim nie ma zbytnio miejsca dla młodych, a świat zdaje się być często bardziej atrakcyjny niż Msza…
To naprawdę tylko pozory, o czym mogliśmy się z żoną przekonać niedawno. Nie jesteśmy w naszym mieście nikim ważnym ani znanym, a mimo to zostaliśmy w piękny sposób wyróżnieni. Za co? Tylko za to, że jesteśmy. To naprawdę wiele dla wspólnoty, która nie potrzebuje tak naprawdę naszych pieniędzy, bo tych wiele nie mamy, a jedynie naszej obecności i modlitwy, bo to tak naprawdę tworzy Kościół.
Błogosławieństwo z rąk samego Arcybiskupa Wiktora Skworca, poruszonego widokiem naszego małego synka na wigilijnej Mszy przed odpustem ku czci świętego Walentego, to jawny dowód na to, że Kościół potrzebuje nas – młodych ludzi. To my jesteśmy przyszłością tej wspólnoty, która potrzebuje naszej młodości, energii, zaangażowania, pracy i świadectwa wiary. Dojrzali katolicy są pewnym fundamentem Kościoła, to jasne, ale to młodych trzeba do Boga przekonać.
A o tym jak ważne jest świadectwo wiary przekonaliśmy się sami, kiedy uhonorowano nas możliwością złożenia eucharystycznych darów na sumie odpustowej, której przewodniczył Abp Adrian Galbas. To naprawdę wielkie wyróżnienie, na które nie zasłużyliśmy, ale to utwierdziło nas jedynie w tym, że żywy Kościół nie patrzy na pozycję i zasługi. To szczere, czyste i budujące doświadczenie wiary i nadziei we wspólnotę.
Nam, młodym łatwo jest ulegać złudzeniu, że polski Kościół jest stary i skostniały, zatem szukanie w nim miejsca dla siebie jest z góry skazane na porażkę i wiązać się będzie jedynie ze wstydem i piętnem „katola”. Szybko postępujący świat laicyzuje się coraz bardziej, a pokusa rezygnacji z modlitwy na poczet paru marnych przyjemności okazuje się często zbyt silna. Czujemy podskórnie, że te wszystkie ekscytacje wokół, są tylko chwilowe i bezsensowne, a poszukiwanie nowych uciech to tylko załatwienie sprawy na pewien czas. Tylko gdzie szukać prawdziwych wartości, jeżeli moi rodzice są ciągle w tym kościele? A może już od niego odeszli? Tym bardziej ciąży potrzeba znalezienia swojego miejsca w świecie, gdzie każdy chłopak i dziewczyna wyglądają prawie tak samo. Odczucie życiowego bezsensu u nas, młodych jest silne.
Tymczasem, jak się okazuje, nie trzeba robić zbyt wiele – na początku wystarczy sama obecność, bo modlitwa urodzi się w głowie sama. Bez względu na to czy będzie to krzyk niezadowolenia, rozczarowania, a może cichy płacz rozpaczy – każda modlitwa jest dobra i wysłuchana – musi być tylko szczera. Złość się na otoczenie, wyraź swoją wściekłość, irytację i brak pomysłu na przyszłość. Nie bój się w modlitwie przyznać do lęku, bo ten strach tylko niepotrzebnie cię zablokuje przed dostrzeżeniem wielu dóbr, które już wokół siebie masz. I tylko bądź.
Pięknie działa żywy Kościół, który jest świadomy potrzeby młodych ludzi, czego razem z żoną doświadczyliśmy. Wystarczy tylko przyjść, zostać i trwać, bo przyjdzie w życiu taki moment, że staniemy przed decyzją przekazania Wiary swoim dzieciom. Co im wtedy pokażemy? Kościół bez młodych nie ma przyszłości, a mądra wspólnota o tym wie i daje wyraz takimi gestami. Nie jesteśmy nikim ważnym ani zasłużonym, a mimo to jesteśmy potrzebni, bardzo potrzebni.
Może czasem warto porzucić stereotypy i uprzedzenia, po prostu przyjść do kościoła i wyrobić sobie swoje zdanie? Okazać się może, że nie ma już mowy o budynku czy instytucji, tylko o wspólnocie Kościoła, tej pisanej przez wielkie „K”, która odpowiada na Twoje potrzeby i dostrzega Twoją wartość, nawet jeżeli wydaje ci się, że zajmujesz ostatnie miejsce na tym świecie. Życzę takiego doświadczenia wszystkim.
Skomentuj